Ocena jest, tylko co dalej...

2008-05-15 17:47

Wśród najważniejszych trendów charakteryzujących rynek budowlany w ostatnich miesiącach jest - zwiększenie zatrudnienia o 46 tys. osób (dane GUS). Pozostałe wskaźniki dają szansę, ale nie gwarantują, powrotu budownictwa na ścieżkę wysokiego wzrostu z roku 2006 i 2007. Przedsiębiorstwa w dalszej perspektywie też optymistyczniej oceniają swoją sytuację niż obecnie.

Od lewej: Andrzej Arendarski - prezes Krajowej Izby Gospodarczej, Edward Szwarc - przewodniczący Komitetu Budownictwa KIG, wiceprezes Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa, Zbigniew Bachman - dyrektor
Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa

Wnioski te wypłynęły podczas już drugiej z cyklu miesięcznych konferencji poświęconych monitoringowi rynku budowlanego, organizowanych z inicjatywy Olgierda Dziekońskiego - podsekretarza stanu w Ministerstwie Infrastruktury, odpowiedzialnego w resorcie za budownictwo oraz Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa i Komitetu Budownictwa Krajowej Izby Gospodarczej.

Według raportu prof. Zofii Bolkowskiej, I kw. 2008 w budownictwie był charakteryzowany przez wyższe tempo wzrostu niż w innych dziedzinach gospodarki. Po relatywnie niskich wskaźnikach wzrostu w drugim półroczu 2007, może to oznaczać, ale nie musi, ponownie wysoki wzrost. Nadal bowiem nie widać przewidywanego boomu inwestycyjnego realizowanego pod hasłem EURO 2012. Zaobserwowano słabnące (ale nadal wysokie) tempo wzrostu cen produkcji budowlanej. Rosną płace (średnio o 15-17% miesięcznie), ale to oczywiste w sytuacji braku ludzi do pracy i chęci powstrzymania tych co jeszcze są od emigracji zarobkowej. No i na koniec - w budownictwie przybyło 46 tysięcy nowych pracowników. Wobec prawie 700 tysięcy zatrudnionych w tym w sektorze 10 lat temu, dzisiejsze 385 tys. w fazie budowlanego wzrostu jest raczej niewystarczającym wynikiem. No i rozgorzała dyskusja...

- O jakich problemach firm z brakiem ludzi my tu mówimy? - pytał zdenerwowany Stanisław Mirecki, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Budowniczych Domów, prezes zarządu firmy Plastmo. A chodziło o to, że dwa lata temu PSBD, przy współpracy wojewódzkiego urzędu pracy, przejęło szkołę budowlaną w Dębach Wielkich i... - Pies z kulawą nogą nie zainteresował się, że do pierwszej pracy w budownictwie zostało przygotowanych kilkudziesięciu młodych ludzi. Do dzisiaj pozostają oni bez pracy.
Zainteresowanie firm w szkoleniu młodych jest niezbędne, przecież to one wiedzą w jakich zawodach czy specjalnościach brakuje im rąk do pracy. W podobnym tonie wypowiedział się Tadeusz Zając, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Warszawie. Zauważył, że chociaż systematycznie wzrasta zainteresowanie praca w branży budowlanej, to jednak powiatowe urzędy nie odczuwają presji na szkolenia w takich zawodach.

- Uważam, że dobrym pomysłem jest i będę za tym optował, by środki - i to coraz większe - przeznaczane na szkolenia i przekwalifikowanie się pracowników były kierowane bezpośrednio do firm zainteresowanych taką działalnością. Wówczas ludzie będą szkoleni pod konkretne zapotrzebowanie. Jak widać nie działa system szkoleń zewnętrznych i wypuszczanie na rynek potencjalnego pracownika, bo firmy ich nie rekrutują.

Sam system szkolenia pozostawia zresztą wiele do życzenia. Praca w budownictwie wymaga dzisiaj niemal specjalistycznej wiedzy. Kto ma więc w teorii i praktyce uczyć nowoczesnych technologii, skoro nie ma do tego ani ludzi ani książek. Ale tę wiedzę i potrzebne zaplecze szkoleniowe, najczęściej niewykorzystane, mają firmy. I tu koło możliwości dzisiejszych rozwiązań zamyka się. Gdyby nawet nadeszły szybko korzystne zmiany, to przecież na "wyprodukowanie" fachowca czy choćby jego pomocnika potrzeba czasu.

Co prawda dyrektor Zając uważa, że dzięki wyższym płacom zaczęły się powroty fachowców z Anglii, Irlandii, Niemiec, Francji i Holandii, ale to nie jest jeszcze na skalę ratującą braki w budownictwie. Cudzoziemcy zresztą też nie. Jest po pierwsze ich za mało (w 2007 roku na Mazowszu o takie zezwolenia uzyskały tylko 204 osoby i nawet po zsumowaniu wszystkich województw nie jest to liczba wysoka jak na te 150 tysięcy wakatów), po drugie - nie mają dostatecznego przygotowania. Zanim więc przechodzą jakieś podstawowe "kursy praktyczne", kończy im się zazwyczaj wiza i świeżo podszkoleni wracają do swoich krajów i tam zapewne błyszczą w nowym zawodzie. To oczywiście sarkazm, bo problem braku kadr powinniśmy rozwiązać we własnym zakresie. I ponoć można to zrobić w bardzo prosty sposób.

- Wiadomo, że praca budowlańca to zazwyczaj praca daleko od domu, a jedyną tego rekompensatą jest rozłąkowe - tłumaczy Józef Zubelewicz, wiceprezez Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa, prezes spółki Erbud. - Tylko, że u nas taka dieta za delegację krajową wynosi 24 zł, a za granicą 24 euro. Firm nie stać na takie podwyżki wynagrodzeń brutto, ale na wyższe delegacje tak gdyż nie są one obłożone obowiązkowymi narzutami. To pozwoliłoby podnieść płace do poziomu 4-4,5 tysiąca zł, a to już byłoby dla wielu fachowców zachętą do powrotu z zagranicy.
Bo jak się okazuje (potwierdza to zresztą dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy w Warszawie), wcale nie wysokość zarobków jest najważniejszym kryterium wyboru pracy a odległość od domu. A skoro blisko domu się nie da, to musi to być odpowiednia rekompensata finansowa. Polak za granicą zarabia więcej, ale dzieli tę pensję (np. w Anglii 1200-1500 funtów, czyli ok. 6-6,5 zł) na to co musi wydać tam na utrzymanie, telefony i wypady do domu. Zostaje mu tyle, że 4-4,5 tysiąca zł zarobione w kraju, zdecydowanie znacznie bliżej domu, będą zachętą do powrotów.

Chyba jednak nie dla wszystkich.
- Dobry glazurnik np. w Norwegii zarabia 40 euro za mkw. swojej pracy. Nie za godzinę - za metr! Jak w kraju nie da się takiemu 8 tys. zł do ręki, to on pojedzie właśnie do Norwegii, gdzie dostanie na dzisiaj 14 tys. zł - komentował swoje doświadczenia z pozyskiwaniem fachowców Jacek Kaliszuk, ekspert Polskiej Izby Przemysłowo-Handlowej Budownictwa, dyrektor ds. realizacji firmy Polnord. - Ostatnio jak chciałem pozyskać 34-letniego inżyniera z uprawnieniami konstrukcyjnymi i drogowo-mostowymi, kosztowało mnie to 14 tys. zł brutto plus samochód służbowy.

Inżynier z uprawnieniami do kierowania kontraktem może żądać nawet 80 tys. zł. Oczywiście, te elitarne funkcje będą nadal drogie, bo i mała jest podaż na rynku takiej siły roboczej. Ale teraz chodzi przede wszystkim o ściągnięcie (lub zatrzymanie w kraju) tych fachowców i inżynierów, bez których możemy zapomnieć o inwestycjach z terminem na EURO 2012.

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.
Czytaj więcej

Materiał sponsorowany