Budownictwo wymaga platformy zrozumienia i porozumienia

2015-01-09 12:05
Jan Styliński
Autor: PZPB Jan Styliński, prezes zarządu Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa (PZPB)

Polskie budownictwo bez perspektyw na rozwój, firmy budowlane powinny się przebranżowić, administracja rządowa zainteresowana wyłącznie infrastrukturą...Rozmowa z Janem Stylińskim, prezesem zarządu Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa

Według Pana oceny, w jakiej sytuacji jest obecnie polskie budownictwo? Czy rzeczywiście jest tak źle, jak słychać niemal w każdej firmie budowlanej?
- Jeśli chodzi o firmy budowlane, to większość z nich powinna przemyśleć, czy jest w ogóle sens działać dalej na polskim rynku. Nie dotyczy to największych firm, które budują duży portfel pozwalający na zarządzanie w oparciu o całą skalę inwestycji, dzięki czemu można optymalizować koszty. Natomiast w przypadku mniejszych firm ostatnie lata pokazują, że może w ogóle powinni się przebranżowić, bo w budownictwie wyłącznie tracą. Marże w latach 2012 i 2013 dla całego budownictwa nieruchomości wyniosły średnio minus 0,5%, a dla sektora infrastrukturalnego minus 1,6%. Dość wspomnieć, że dla całej gospodarki w tym samym okresie - fakt, że to był dołek i jeden z gorszych okresów w ciągu ostatnich lat - wskaźnik ten był 3,4% na plusie. To pokazuje, że branża budowlana jest w znacznie gorszej sytuacji. Duże firmy mogą działać w dużej skali, pamiętajmy jednak, że większość z nich jest zasilana przez kapitał zagraniczny, który w razie czego może być poduszką amortyzacyjną łagodzącą gorszą sytuację na rynku. Podmioty słabsze i mniejsze o kapitale polskim takiej poduszki nie mają, a nawet jeśli ją miały, to ją zjadły w latach 2012-2014.       

Taki układ sił widać już na rynku, bo duże firmy budowlane zaczęły startować do wszystkich, nawet jak na ich potencjał niewielkich, lokalnych przetargów...
- Są one bowiem atrakcyjniejsze. Kupują duże ilości różnych produktów i mogą dla nich negocjować niższe ceny. Na przykład taka Skanska, która w roku 2013 miała 4,2 mld zł obrotu, jest wstanie na przykład nabyć cement czy stal po lepszych cenach niż mały wykonawca, który przyjdzie do hurtowni i będzie 50. w kolejce co do swojej atrakcyjności. Wejście dużych firm w małe kontrakty jest takim symbolem, że duże kontrakty w Polsce są nieatrakcyjne. Gdyby te firmy miały porządne portfele dużych kontraktów, wiele z nich nie bawiłoby się w małe. Tym bardziej, że przy dużej skali prowadzonych robót małe kontrakty mogą sprawiać na przykład trudności organizacyjne, co dla dużych firm będzie bardziej kosztowne niż dla lokalnych przedsiębiorstw. A aktywność dużych firm na rynku przetargów tym bardziej potwierdza, że dla firm średnich, a tym bardziej małych, sytuacja jest bardzo ciężka.

Jeszcze będziemy budować infrastrukturę drogową, kolejową i energetyczną, jednak takie kontrakty dostaną się stosunkowo niewielu firmom, ale coś się dzieje. Stagnacja dotyka przede wszystkim firm z obszaru budownictwa ogólnego. Czy może je uratować jakiś dobrze przemyślany, długofalowy program budownictwa mieszkaniowego?
- Nie wiem, czy tylko duży program mieszkaniowy, ale z pewnością by się przyczynił do pewnego zrównoważenia rynku. Problem rzeczywiście tkwi w rozruszaniu budownictwa ogólnego, gdyż najwięcej firm, szczególnie tych mniejszych się w nim specjalizuje. Budownictwo mieszkaniowe, również to indywidualne, jest dzisiaj silnie uzależnione od koniunktury. Firm budowlanych w Polsce jest bardzo dużo i organizacja rynku dla nich jest potężnym wyzwaniem przede wszystkim dla administracji państwowej – rządu i ministerstw, bo to do nich należy kształtowanie procesów gospodarczych, to oni mają wdrażać programy, by utrzymać koniunkturę w różnych obszarach gospodarki.
Mamy dzisiaj do czynienia z potężnymi infrastrukturalnymi projektami rządowymi – głównie są to drogi, inwestycje kolejowe i trochę szlaków wodnych, tylko że one są skierowane tylko do pewnej grupy podmiotów. W zakresie budownictwa ogólnego, nie ulega wątpliwości, że rząd nie ma pomysłów. Jest jeden program Mieszkanie dla Młodych, ale nie idą za nim pieniądze, które byłyby w stanie w istotny sposób pobudzić gospodarkę mieszkaniową. A musimy mieć świadomość, że w Polsce cały czas brakuje kilkuset tysięcy mieszkań, niektórzy twierdzą, że nawet około miliona. Ale dzisiaj nie widać instrumentów, które pozwoliłyby na sfinansowanie tak dużego procesu inwestycyjnego. Są to bowiem inwestycje, które musiałyby być finansowane w części z kieszeni nabywców, czyli z kredytów. Przy dzisiejszej restrykcyjnej polityce kredytowej i wysokich wymaganiach co do wysokości wkładów własnych, to sytuacja nie jest łatwa i na razie lepszych perspektyw nie widać. Coś może się dopiero zmienić, gdy społeczeństwo stanie się na tyle zamożne, by ludzi stać było na kupno mieszkania po określonej cenie. Dzisiaj mieszkania są za drogie jak na możliwości nabywcze przeciętnej rodziny w Polsce. Pilnie potrzeba instrumentów, które by długofalowo wspierały rozwój mieszkalnictwa i które by pozwalały branży budowlanej planować rozwój. Gdyby firmy miały pewność, że w perspektywie 5, 7 czy nawet 10 lat na rynku znajdą się środki z przeznaczeniem na konkretne roboty budowlane, to samo planowanie inwestycji w firmie wygląda wtedy inaczej. Tu bardzo dobrym przykładem są niemieckie kasy budowlane, które cały czas dobrze funkcjonują. W Czechach, chyba około 70%  inwestycji mieszkaniowych, i to zarówno nowych jak i remontów, jest finansowanych przez Bausparkassen (towarzystwa budowlane) w które zaangażowany jest największy bank Česká spořitelna (czyli Czeska Kasa Oszczędnościowa – red.). U nas też były takie pomysły, ale nic z tego jak zwykle nie wyszło...

Czy nie odnosi Pan wrażenia, że problemy i rozwój budownictwa został dzisiaj scedowany na działania komercyjne?
- To też, ale problem jest poważniejszy. U nas budownictwo zostało w pewnym momencie utożsamione z instrumentem do wykonywania dużej infrastruktury rządowej. Ona jest potrzebna, ale z punktu widzenia budownictwa ona jest jednorazowa - mamy jakiś program, przez kilka lat budujemy drogi oraz autostrady i zadanie jest skończone. Natomiast te stałe inwestycje w budownictwie to wbrew pozorom nie jest infrastruktura, tylko inwestycje właśnie mieszkaniowe, ale również przemysłowe, kubaturowe i handlowe. To w tych obszarach ciągle coś się zmienia, modernizuje, pojawiają się nowe potrzeby. Przy drogach takich ciągłych zmian na skalę masową nie ma. Budownictwo potrzebuje określenia zadań w perspektywie 20-30 lat. Infrastruktura tego nie zapewnia, w przeciwieństwie do budownictwa mieszkaniowego czy komercyjnego. Budownictwo ogólne charakteryzuje bowiem zróżnicowana struktura robót, co determinuje zaangażowanie wielu obszarów specjalizacyjnych – roboty mokre, instalacje, zarządzanie budynkiem, oszczędzanie energii, zarządzanie środowiskiem itd. To ma również wpływ na innowacyjność, rozwój nowych technologii, powiązanie z instytutami naukowymi, które powinny w tym procesie uczestniczyć. To jest bardzo ważny obszar, który u nas został całkowicie z punktu widzenia administracji zapomniany czy pominięty. To nawet widać po nazwie odpowiedzialnego resortu. Kiedyś było Ministerstwo Budownictwa, które miało ogarniać systemowo  problemy budownictwa jako takiego, bez jego segmentowania. A dzisiaj budownictwo stało się częścią resortu infrastruktury, co już pokazuje, jakie jest jego miejsce, czyli stało się w gruncie rzeczy instrumentem do realizacji programu budowy dróg krajowych i autostrad oraz infrastruktury kolejowej. To nie jest dobrze, bo przecież infrastruktura to tylko około 30-35% całego rynku budowlanego.

A czy firmy budowlane mogą stać się uczestnikami partnerstwa publiczno-prywatnego? Do tej pory dominuje raczej opinia, że to dla nich mało pewny biznes... 
- Oczywiście, że tak. Dzisiaj jednak przez szczupłość polskiego rynku budowlanego, a już przede wszystkim PPP – bo tych projektów jest tyle, co kot napłakał – to te projekty są traktowane przez firmy budowlane jedynie jako doraźna możliwość uczestniczenia w jakimś przedsięwzięciu, na którym coś się uda zarobić. Ale i na PPP trzeba szerzej spojrzeć, no bo skąd przyjdzie brać pieniądze na rozwój polskiej gospodarki po 2022 roku, gdy wyschnie źródło finansowania z drugiej perspektywy unijnej? Pieniądze prywatne są jednym ze standardowych i powszechnie stosowanych na świecie instrumentów czy źródeł finansowania potrzeb gospodarki. Dlatego musimy spojrzeć na PPP przede wszystkim jako na potencjalne źródło potężnego strumienia finansowania gospodarki, głównie nakładów inwestycyjnych, ale nie tylko drogowych. To jest instrument, który może być na przykład świetnie wykorzystany dla budynków komunalnych. A co my mamy? Obecnie rząd realizuje jeden projekt PPP! To notabene też jest symptomatyczne, że rząd, który propaguje i namawia do PPP sam prowadzi jeden projekt w całej Polsce i nie odważył się na więcej, a chodzi o budowę gmachu Sądu Rejonowego w Nowym Sączu. Więc jak to ma funkcjonować? Projekty PPP są często utożsamiane  z projektami koncesyjnymi, a różnica jest dość zasadnicza. W projektach koncesyjnych opłata idzie od użytkownika obiektu - czego przykładem jest autostrada wielkopolska na odcinku między Koninem a Poznaniem albo słynna między Katowicami a Krakowem - gdzie inwestor prywatny wziął kredyt, wyłożył pieniądze, na swoje ryzyko określa i pobiera opłaty. Drugi model to model wynagrodzenia za dostępność, które jest płacone ze środków publicznych przez zamawiającego, ale rozłożonym na raty przez cały okres obowiązywania umowy, czyli przez 20-30 lat, i ściśle powiązanym z jakością funkcjonowania tego obiektu. To jest jakby taka przedłużona gwarancja. Weźmy na przykład inwestycję typu przedszkole – opłaty za to, że przedszkole funkcjonuje i pracują tam jacyś ludzie wnoszą rodzice dzieci i te opłaty wędrują do gminy. Gmina, załóżmy, przez 20 lat wypłaca partnerowi prywatnemu wynagrodzenie pokrywające koszty budowy i koszt utrzymania tego obiektu wedle standardu określonego w umowie. Jeśli jakość tego budynku w ciągu tych 20 lat nie jest utrzymana w sposób określony w umowie, to partner prywatny otrzymuje wynagrodzenie pomniejszone, ale ono jest nie tylko pomniejszone o te koszty bieżące, ale też w ekstremalnym przypadku pomniejszone o koszty inwestycyjne, które strona prywatna poniosła na początku w związku z budową - jak się mało stara, nie odzyska wszystkich pieniędzy, które włożył. Czyli jest dość mocna zachęta dla odpowiednich standardów jakościowych. Z drugiej strony planowanie inwestycji na 20 lat powoduje, że partner prywatny od razu zaprojektuje ją tak, by uwzględnić koszty całościowe, a nie tylko te pierwotne. To jest dzisiaj pewną bolączką systemu tradycyjnego, że kto inny jest projektantem, kto inny wykonawcą, kto inny tym obiektem zarządza i trudno jest znaleźć modus operandi, które powoduje, że życie obiektu jest zracjonalizowane z technicznego punktu widzenia. Generalnie duże firmy budowlane są już dzisiaj dobrze przygotowane do PPP, tylko że one będą zainteresowane największymi projektami, rzędu minimum 50 mln zł, a najchętniej 200-300 mln. Ale przecież jest zapotrzebowanie na multum mniejszych projektów i tu widziałbym rynek dla lokalnych firm budowlanych. Ale PPP to tylko jeden z potencjalnych instrumentów finansowania rozwoju budownictwa z pieniędzy prywatnych. Jak się nie wie skąd je wziąć, trzeba pojechać, popatrzeć, nauczyć się, jak się pozyskuje finansowanie na przykład w Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Holandii     

Kto ma się tego uczyć?
- Tego najpierw musi się nauczyć administracja, bo inwencja jest po jej stronie. Praktyka wskazuje, że reguł rynkowych firmy uczą się zdecydowanie szybciej niż administracja, co nie znaczy że od razu wszystko potrafią i ten brak wiedzy o PPP po stronie firm też jest faktem. Nie mamy tu doświadczeń, bo i PPP jest bardzo wątłe. Firmy muszą się nauczyć, ale koncepcje  rozwojowe, inwestycyjne to jest domena administracji publicznej. My wszyscy jako rynek, jako przedsiębiorcy jesteśmy podmiotami pomocniczymi w wykonywaniu zadań publicznych, ale co do zasady nie powinniśmy być ich wyłącznymi inicjatorami.

PZPB nie jest jedyną organizacją branży budowlanej, która ubolewa nad likwidacją Ministerstwa Budownictwa. Czy w środowisku coś zapowiada na przykład działania lobbingowe za reaktywacją resortu?
- Ja akurat wprost nie rozmawiałem z organizacjami o takim pomyśle. Bardziej patrzyliśmy na kwestie jeszcze bardziej fundamentalne – a mianowicie ucywilizowania relacji środowiska budowlanego z administracją publiczną. Stworzenie ministerstwa na pewno byłoby jednym z takich kroków. Natomiast my w pierwszej kolejności myśleliśmy o stworzeniu jakiegoś stałego ciała, które by funkcjonowało przy Ministerstwie Infrastruktury i Rozwoju, blisko Departamentu Budownictwa. To miałaby być platforma, która w sposób profesjonalny, quasi naukowy, zajmowałaby się zbieraniem doświadczeń branży budowlanej, wspólnym - podkreślam wspólnym - analizowaniu problemów, przyczyn i kierunków działania. Najlepiej byłoby to ubrać w formę ministerstwa, ale dzisiaj nie widać klimatu dla takiej inicjatywy rządowej. Nikt nie dostrzega budownictwa jako osobnego problemu, mimo że w minionych latach wygenerowaliśmy 13% PKB, niby dużo, trzecia gałąź gospodarki w Polsce...   

A mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby była lepiej zarządzana i planowana...
- Oczywiście. Ale w sytuacji jaką mamy ważne jest nawet chociażby takie miejsce, gdzie moglibyśmy w ogóle o budownictwie porozmawiać. Dzisiaj mamy absurd - rozmawiamy sami ze sobą na konferencjach czy kongresach, gdzie zwykle z administracji nikogo nie ma, chociaż nieustająco są wysyłane zaproszenia. Kolejnym absurdem jest to, że często rozmawiamy o technicznych aspektach budownictwa w sposób polityczny. A im niżej będą powstawały decyzje, tym lepiej i dla gospodarki i dla budownictwa. Minister powinien być od wyznaczania głównych, strategicznych problemów czy zagadnień, wytycznych rozwojowych i to wszystko. Natomiast wiedza, w jakim kierunku pójść, powinna być pozyskiwana na szczeblu merytorycznym, gdzie administracja, inwestorzy publiczni, samorządowcy, wykonawcy, projektanci, również inwestorzy prywatni rozmawialiby ze sobą, znajdując bariery i poszukując dobrych rozwiązań – tego w ogóle nie ma. W zasadzie rozmawiamy wyłącznie za pośrednictwem mediów, bo na branżowych spotkaniach przedstawiciele resortu nie pojawiają się. A czy nową minister w ogóle widać? Urzęduje ponad dwa miesiące i żeby chociaż na jakikolwiek temat się wypowiedziała... Aż boli na to patrzeć. Można odnieść wrażenie, że w ministerstwie odpowiedzialnym za budownictwo zapanowali statyści, którzy chcą być, ale też powinni coś robić.

To była duża zmiana dla PZPB, gdy prezesem został prawnik, a nie jak dotychczas prezes firmy budowlanej... Jak Pan czuje się po już ponad roku dowodzenia tą organizacją?
- Mówiąc krótko – dobrze. To, że akurat prawnik został prezesem PZPB nie było jakimś odgórnym założeniem, w odpowiedzi na to, że i administracja poszła w kierunku, że nie profesjonaliści zarządzają jakimś problemem tylko prawnicy. W niektórych sytuacjach przydaje się wiedza prawnicza, ale w innych obszarach mam braki, bo nie będąc inżynierem nie znam się na technicznych aspektach budownictwa. Na taką funkcję trudno znaleźć osobę, która obejmie swoją wiedzą wszystko, bo budownictwo jest zbyt ogromne i ma zbyt złożone problemy. Stąd ważne jest tworzenie platform wymiany wiedzy i opinii, miejsc dyskusji, gdzie my wszyscy możemy się od siebie nawzajem uczyć i wyciągać wnioski. Koncepcja była zatem taka, że PZPB powinien pójść w kierunku profesjonalizacji zarządu, polegającej na tym, że zarząd nie jest związany z żadną z firm członkowskich. Ma to być element równoważenia sił i ról między członkami, którzy wywodzą się przecież z różnych segmentów budownictwa, a nadto mają różne zainteresowania i potencjał.

Czy jednak Pana doświadczenia prawnicze ułatwiają prowadzenie batalii na przykład o zmiany w Prawie zamówień publicznych?
- Z dzisiejszą administracją ułatwia, bo jak wspomniałem, po stronie administracji też w przytłaczającej większości stoją prawnicy, ekonomiści, politolodzy, historycy czy politycy, a nie inżynierowie czy specjaliści znający proces inwestycyjny. To zresztą źle i nad tym boleję... Nie jest tak, że minister czy szefowie różnych agend rządowych typu GDDKiA czy PKP, muszą być koniecznie profesjonalistami w danej dziedzinie, chociaż lepiej żeby byli, ale przynajmniej powinni umiejętnie korzystać z wiedzy odpowiednich fachowców i organizacji. Muszą tam być ludzie, którzy uczestniczyli kiedyś w procesach, którymi teraz zarządzają. Prawnicy nie znają procesów od A do Z, mają pogląd tylko na pewne elementy i z reguły patrzą na to co nie wyszło a nie co wyszło, bo najczęściej uczestniczą w kwestiach spornych. To jest więc inne spojrzenie i zarządzanie przez konflikt, który gdzieś w głowie prawnika jest wbudowany i to nie jest dobry sposób zarządzania inwestycjami budowlanymi. Gdzieś zgubiliśmy po drodze świadomość, że w procesie budowlanym z założenia występują pewne zmienne, nieprecyzyjności czy niedokładności i że prawidłowo przebiegający proces inwestycyjny to umiejętność rozwiązywania bieżących problemów, unikanie eskalacji konfliktów. Występuje też zjawisko zaklinania papieru – jak napisaliśmy, że tak ma być to ma tak być. A tak się w budownictwie nie da, bo różne sytuacje wpływają na przebieg budowy, czego ryzyko nie może leżeć wyłącznie po stronie firm wykonawczych. A efekty mamy jakie mamy – zejście wykonawców z placu budowy stało się niemal standardem, firmy bankrutują... Jakąś dziwną logiką kierowaliśmy się w przeszłości jako państwo. Po 2004 roku wszyscy chyba eksperci przeszkoleni przez stronę rządową wcześniej na środkach Phare, którzy mieli być kadrą dla zarządzania dużymi pieniędzmi z Unii Europejskiej uciekli do rynku prywatnego. Jak się dzisiaj spojrzy na kadrę różnych firm konsultingowych czy inżynieryjnych, to są właśnie ci fachowcy. Rozpuściliśmy wiedzę, bo tym ludziom tak skandalicznie mało się płaciło, że poszli gdzie indziej. A gdy przyszły ogromne środki z UE, nie było komu prawidłowo nimi zarządzać. Pojawiła się wówczas w administracji rzesza nowych, najczęściej młodych ludzi bezpośrednio po studiach, bez doświadczenia, bojących się podejmować jakiekolwiek decyzje. Dobrze, że chociaż dzisiaj są w tej „branży” lepsze zarobki, tylko kiedy te kadry staną się profesjonalne i kompetentne..

Jakie będą najbliższe lata dla budownictwa?
- Te kolejne powinny chyba być niezłe z punktu widzenia portfela zamówień, oczywiście nie dla wszystkich firm. Firmy budowlane nadal bankrutują, ale troszkę mniej – budownictwo spadło na czwarte miejsce, ale też punkt odniesienia jest niższy, bo przez ostanie lata wypadło ich z rynku naprawdę dużo. To oznacza, że koniunktura nie poprawiła się. A dlaczego twierdzę, że najbliższe lata będą niezłe? Bo przecież pieniądze zaplanowane na inwestycje trafią na rynek, obrót będzie. My się jednak czarujemy, że się wiele zmieni, bo z tego tortu uszczkną w sumie nieliczne firmy. Dzisiaj mówimy, że są problemy, bo nie ma finansowania, a z drugiej strony są problemy z lat minionych, którymi jesteśmy obarczeni i dlatego mamy złe wyniki. Czyli nowymi pieniędzmi sfinansujemy stare problemy, a przecież nowe projekty wygenerują nowe problemy. Nie ma podstaw sadzić, że tych problemów nie będzie, bo projekty są tak samo, albo prawie tak samo, prowadzone jak wcześniej. To z czego my sfinansujemy nowe problemy za lat 6 czy 7? Trzeciej perspektywy finansowej z UE nie będzie... Jeśli nie wymyślimy mechanizmu kontynuowania w gospodarce wzrostów i podtrzymania koniunktury będzie niedobrze i w roku 2022 będziemy rozmawiać o tym samym. I chociaż dzisiaj nic nie zapowiada poprawy na lepsze w perspektywie 7-8 lat, mam szczerą nadzieję, że tak się nie stanie.

I niech to będzie naszym wspólnym życzeniem dla branży budowlanej na nadchodzący Nowy Rok 2015... 

Czy artykuł był przydatny?
Przykro nam, że artykuł nie spełnił twoich oczekiwań.
Czytaj więcej